Rumunia 2016 – Jestes?


Podczas któregoś z kolei gonienia offem PiotrAS rzucił luźne: ‘będę leciał na Rumunię z kumplem, jak coś, to jest miejsce w busie’. Na mnie i Wróbla zadziałało to jak.. cukierki na dzieciaka, jak połówka na Kwaśniewskiego, jak.. sami wiecie. To było w kwietniu. Chwilę później dołączył do nas Leszek z Dawidem i wyklarował się skład. Ustalono datę wyjazdu: 16.09 16:00 i powrót 23.09.16

To to dawaj.

Kto jest kto?

PiotraAS, ujeżdżał 950Sadv i miał spakowane absolutnie wszystko. Na każdym postoju wyciągał paczkę kabanosów, a nie kupił żadnego podczas wyjazdu 🙂
Dominik, na gsa1200. Wszyscy myśleliśmy, że pourywa ‘cycki’ gdzieś w połowie wyjazdu. Na szczęście pomyliliśmy się 🙂
Wróbel, pojechał na 990adv. Człowiek, który cały wyjazd miał uśmiech od ucha do ucha – no może za wyjątkiem porannego odpalania kata i modlitwy ‘żeby zagadał’ 🙂
Dawid, pojechał na 800xc. Zabrał na wyjazd korytarz, dwa pokoje i łazienkę. Jak zobaczycie dobrze zmontowany film z wyjazdu – to będzie odpowiedzialny za to zamieszanie.
Szafa, czyli narrator tej opowieści. Bliźniaczy do Wróblowego 990adv.
Leszek, pojechał na husqvarnie 701, której nadaliśmy roboczą nazwę ‘rowerek’. Oczywiście z zazdrości 😀 Po wyjeździe wszyscy chcą kupić LC4 🙂 Widzicie jaki dumny stoi? On już wie jakie zajebiste zdjęcia zrobił.

1/
Plan mieliśmy ambitny: ruszamy w piątek, najpóźniej o 16 pakujemy we Wrześni motocykle na busy/przyczepy i w drogę. Wyszło jak zwykle – ruszyliśmy o 21… 🙂 Droga minęła bez zbędnych przeszkód i o 12 z hakiem byliśmy na miejscu.
Stwierdziliśmy, że lecimy dalej i zrobimy sobie szybszy obóz dzisiaj, żeby się wyspać. Mały serwis, pakowanie i w drogę.
Tutaj warto wspomnieć o tym, że namęczyłem się ze śladami, szukałem, sprawdzałem i miałem nadzieję, że przejedziemy założoną drogę z jakimiś pewnie odchyleniem w miejscach gdzie ślad był na psy. Wyszło, że nadzieja matką głupich i nie zrobiliśmy za wiele z tej trasy 🙂 Może udałoby się coś więcej ugrać, ale dwa dni padało, więc las zamienił się w śliską dżunglę jak z drugiej części rambo. Na początku droga wiodła z Sapanty na południe, stale pod górę. Szybkie szutry z fajnego żwirku. Dalej zaczęły się drogi po łąkach i małych dolinkach, dużo kolein, podjazdów, kamlotów. Fajnie 🙂 W pewnym momencie dojechaliśmy do miejsca w którym padło na pierwszy taktyczny odwrót. Stromy podjazd po horyzont w kształcie rynny z kamulcami na dole wielkości głowy. Wjechałem na 3/4 góry i poległem. Poszedłem sprawdzić co za zakrętem i okazało się, że to nie 3/4, a bardziej 1/20 🙂 Nikt nie chciał się gruzować w pierwszy dzień, wiec doszliśmy do wniosku, że wszystkie drogi prowadzą na drugą stronę, więc wybraliśmy inną 🙂
Zaczęły się łąki, pagórki, wszędzie zieloniutka trawa, strumyki i kupa błota. Było pięknie. W tych sprzyjających okolicznościach przyrody postanowiliśmy rozbić obóz.
Wszyscy umierali z niewyspania, ale emocji było tyle, że przy ognisku siedzieliśmy chyba najdłużej na całym wyjeździe.

Jest jeszcze jedna sprawa do wyjaśnienia – tytuł relacji.
Czterech z nas jeździ z interkomami Seny, Piotras i Dominik kupili Interphone czy inny wynalazek. Niby wszystko multikanałowe ale nie byliśmy w stanie ogarnąć 6 osób na jednym łączu. Max to było 5szt. Co chwile zrywało połączenia jak się rozdzielaliśmy i parowanie zajmowało 4 dni 😀 Najczęściej więc każdy słyszał i mówił: Jesteś? Piotras jesteś? Dawid jesteś? Leszek? 😀

2/
Okazało się, że w nocy podobno była burza jak sam skurwesyn. Podobno, bo Wróbel i ja kimaliśmy w najlepsze, a resztę budziły jakieś pioruny czy coś.. 🙂 Wróbel miał niemiłą niespodziankę, bo zostawił wszystko na zewnątrz. Buty, ciuchy, torby pootwierane, no wszystko. Wszystko mokre. Zaimprowizowaliśmy suszarkę, śniadanko i morale wzrosły 😉 W drogę. Początkowo wspinaliśmy się gdzieś w górę drogami, które już raz zaliczaliśmy. Dalej, po kilkunastu km pokazały nam się malownicze łąki. Wszyscy już wtedy się zakochali w tym kraju i widokach. Łąki, owce, błoto, łąki, pasterze, łąki, owce, błoto – i tak dalej w kolejności dowolnej 😀 Dalej kierując się, bóg wie gdzie i starając się podążać za śladem jaki sobie ustaliliśmy – natrafiamy na kamieniołom i tamę, którą stawiali w tym miejscu. Ciekawa sprawa. Trochę fotek, trochę filmów, jedziemy dalej. Z terenów leśno górzystych przeciskamy się z powrotem w klimaty połonin. Obiad. Po obiedzie, stwierdziliśmy, że trzeba poszukać jaiejś wioski i kupić trochę mięsa na ognisko. W sklepie Pani chciała nam sprzedać worek kiełbasy za 300Leji 🙂 Kupiliśmy w sumie za 30. Wróciliśmy nad rzeczkę żeby zaobozować – Leszek i ja ruszyliśmy w poszukiwaniu drewna. Wieczorem okazało się, że kiełba była chyba z papieru i z domieszką cementu. Była paskudna i nie chciała się nawet w ogniu spalić 😀 Biesiada i spanie. NIE PADAŁO! 🙂

3/
Wstajemy. Na tamten czas było to jedno z ładniejszych miejsc, w których przyszło mi się obudzić 😀 minęły dwa dni i było jeszcze lepsze! 🙂 Śniadanko, wszyscy zadowoleni bo nic nie padało i pogoda na ten dzień zakładała się całkiem niezła. Klasycznie rybka na śniadanie 🙂 Przed południem dzień był bardzo spoko. Mieliśmy sporo fajnych szutrów, czasem jakiś singletrack się trafił, trochę techniki – ale generalnie bardzo przyjemnie. Łąki po horyzont, potem pagórki no i w końcu nawet nawet górki 🙂 Zaczęliśmy atakować nieco wyższe tereny. W tym samym czasie pogoda zaczynała atakować nas coraz niższą temperaturą. Nic jeszcze nie zapowiadało, że pogoda się mocno przekręci, więc zadowoleni atakowaliśmy jakieś ścieżynki, drogi po gościach co ściągali drzewo z gór. Wiadomo jak te drogi wyglądają – strome, nierówne, kamienie wielkości głowy, czasem glina. Ogólnie trochę się człowiek spocił, no ale jechał. I WTEDY PRZYSZEDŁ ON.
Dokładnie on, deszcz 😀 Drogi zamieniły się w strumyki, górki w zjeżdżalnie i ogólnie super 😀
Nie mamy za dużo zdjęć, w deszczu to słabo a i morale już ledwo ledwo pod koniec 🙂 Generalnie odcinek jakichś 2km musieliśmy zjechać z gliniastej ścieżki dość stromej z której jeszcze płynęła woda. Silnik zgaszony bieg wbity, a i tak hamować musiałem tylko nie było już czym 😀
Mokre miałem wszystko. O ile u panny można to odebrać za plus, o tyle ja nie czułem się najlepiej 😀 Padło hasło: Pensjun (pozdrawiam junaka 😀 ). Znaleźliśmy jakiś hotel, okazało się, że narciarski. Byliśmy tam chyba sami i mieliśmy całe piętro dla siebie. Cena też odpowiednia – za kolacje, chyba 4 piwa, jakąś łychę, pokój na noc, przekąski i śniadanie zapłaciliśmy 120zł? albo coś takiego 😉

4/
Pobudka w pensjunie i mały rekonesans co tam za oknem – woda się leje. Prognoza pogody była obiecująca – po 12 miało przestać padać. I przestało. Pomimo temperatury w okolicach 7 stopni byliśmy nastawieni bojowo. Wyruszyliśmy w dalszą przygodę. Kręciliśmy się tu i ówdzie, część szlaków była tak nasiąknięta, że wiele razy zmusiło nas to do odwrotu. Nie było niestety czasu pchać się w nieznane tymi klocami jak mieliśmy tym razem określony cel na nocleg. Naszym celem było oczko wodne położone w malowniczej scenerii. Trochę kilometrów nas od niego dzieliło – więc dzida. Podjeżdżamy, a tam wyciąg narciarski na górę 🙂 Pierwsza droga jaka pokazała się na gpsie była to droga techniczna dla wyciągu. Stroma jak sam skurwesyn, ale do wjechania. W połowie okazało się, że droga zmyta przez potok 🙂 Do objechania tylko na jakimś dwupaku – znowu odwrót.. Szybka narada – ciśniemy dalej na dół, asfaltem do następnej dróżki, która wydaje się, że prowadzi do celu. Zaczęło zmierzchać i to całkiem szybko. Dzida.

Dojechaliśmy do punktu w którym z asfaltu trzeba było zjechać w jakieś błoto i cisnąć szutrem do jeziorka – niestety było ciemno jak w dupsku. Ekipa była zmęczona, pojawiły się jakieś nastroje rewolucyjne, że do spania, że pensjuna, że w ogóle fuj. Leszek wyrażał chęć bycia zwiadowcą, ja też i Wróbel w sumie też pojechał. Po 5 km i 20 minutach dojechaliśmy do punktu nieopodal oczka – nie było nic kompletnie widać, gps kazał jechać przez jakieś skały – rozbijamy się, czuliśmy w kościach dobre widoki rano 🙂 . Zadzwoniliśmy do ekipy, ale okazało się, że już w między czasie wyruszyli szukać “pensjuny”, my woleliśmy zostać na miejscu i obudzić się z pięknym widokiem. Prognoza pogoda mówiła jasno, w nocy koło 0, cóż założyliśmy na siebie połowę bagaży 🙂

Pierwotna misja każdego mężczyzny, to oczywiście ogień. Znaleźliśmy mokrą belkę, co wydawało się dziwne, gdyż w zasięgu wzroku otaczał nasz bezkres łąk. Następnie, przy pomocy młotka gumowego i śrubokręta rozpoczęliśmy przygotowania “materiału” na ognisko. Rozpalanie ogniska zajęło nam koło 3h, zmieniając się przy tym co chwilę: dmuchanie, łupanie kolejnych kawałków drewna na “szuszenie”,a w przerwie szybka konsumpcja puszki i popicie kolejnych porcji rozgrzewającego płynu. Możecie się domyślać jaka byłą radość, gdy pojawił się oczekiwanej wielkości ogień – chyba o to w tych wyjazdach chodzi, o powrót do pierwotnych zachowań :), o przypomnienie co w życiu jest ważne. Przez chwilę byliśmy z siebie niesamowicie dumni, bo ogień się palił bez naszego dmuchania i wachlowania, ale 10min później zaczął gasnąć – wszystkiemu winna woda. To drewno było tak nasiąknięte, że jak się naciskało to sączyła się woda 🙂 Do końca ktoś pełnił dyżur przy piecu. Popaliliśmy resztę puszek, co by nie kusić okolicznej zwierzyny. Położyliśmy się spać celem regeneracji przed kolejnymi przygodami.

W nocy obudził nas dźwięk szczekających “dzikich” psów (lepsze to niż wycie niedźwiedzia) było ich kilka. Oczywiście hasła w stylu “masz nóż” czy “jak zaatakują kopcie w nos”, musiały się pojawić :). Jeden pies podszedł bliżej obwąchał namiot i chyba stwierdził, że śmierdzieliśmy bo sobie poszły 😀

5/
Prawie zjadły nas dzikie psy, prawie zamarzłem – ale te widoki rano… mm 🙂

Pobudka po mroźnej nocy, szron na motocyklach. Wszyscy się kszątają coby coś do jedzenia zrobić, oglądamy widoki – tylko Wróbel jakoś tak z każdej strony ogląda Kata – tutaj dotknie, tam coś przekręci i marudzi pod nosem “no chyba odpali” “nie no, musi przecież” “podobno zmieniali akumulator”.

Wszystkie te poranne czynności przerwał powrót dzikich krwiożerczych psów. Psów pasterskich 🙂 . Chwilę później gdzieś z oddali zagwizdał pasterz i wesoła gromadka pobiegła dalej 🙂 .

Pasterz nagle wyłonił się nie wiadomo skąd, chyba z tego sławnego Nienacka. Zapraszał na na śniadanie, ale nie chcieliśmy robić problemu, a tu majdan do ogarnięcia i motocykle do odpalenia 😉 Podzieliliśmy się z gościem zapasami alkoholu i pożegnaliśmy. Gość wrócił niedługo potem i przyniósł nam owczy ser 🙂 . W między czasie dojechała reszta ekipy, pakowanie no i próba odpalenia motocykli. Leszka rowerek – pali, mój kat – pali, Wróbla kat – łuh łuh buch zdech pies 😀

Tak sobie poradziliśmy:

Podczas odpalania na szlaku pojawiła się jakaś piesza wycieczka. Przechodząc obok nas usłyszeliśmy jakże znane polskie zachowanie “Patrz Krysia, muszą tymi motocyklami po tej trawie jeździć”. Po czym pani zorientowała się, że my z Polonii i uraczyła nas jakże pięknym, “szczerym”, polskim uśmiechem z hasłem Dzień dobry 🙂 . W każdym razie ludzie obserwujący nasz proces odpalania zaczęli bić brawo po zakończonym procederze :). Dojechaliśmy do “oczka” i wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Miejscami teren był naprawdę wymagający, dużo błota, koleiny i górki. Wciąganie motocykli, gleba za glebą, ktoś coś urwał – przygoda i frajda 🙂 W każdym razie dojechaliśmy do naszego ostatniego miejsca noclegowego położonego w pięknej dolince! Oczywiście znalezienie płaskiego gruntu nie jest łatwe więc postanowiliśmy rozbić namioty na czymś przypominającym drogę – wyglądała na nieuczęszczaną. Reszta to już standard: ognisko, jedzenie, w nocy temperatura <0.

6/
Ostatni dzień w Rumunii zaczynamy na minusie. Oczywiście mówię o temperaturze 🙂 Wszędzie szron, jest pięknie, słoneczko gdzieś tam zza górki wystaje pomału.. ALE DLACZEGO TAK ZIMNO! Biegiem do ogniska. Oczywiście tak zmarzło, że już nic żaru nie było. Dmuchamy, chuchamy i nic. Dominik wstawił w resztki ogniska palnik i jakoś poszło 🙂 Ruszyliśmy zrobić kilka zdjęć, wtedy wydawało nam się, że nikt nie uwierzy w ten szron. Ognisko paliło się dalej, wczoraj rozpaliliśmy je na fragmencie starej drogi, żeby nie zjarać całej łąki. No i co? okazało się, że wcale nie jest taka stara i rano jacyś goście jechali z koniem pod górę po drewno. Jakoś się udało i przesunęliśmy ognisko 🙂 Panowie podzielili się bimbrem, my wódą. Pytali nas czy nie było w nocy niedźwiedzi. Pomyśleliśmy, że robią sobie żarty, potem jak już wracaliśmy do domu w busach – Wróbel sprawdził w necie, że w Europie jest ileś tam tysięcy niedźwiedzi – Z CZEGO 50% ŻYJE W RUMUNII 🙂
Już mieliśmy jechać, ale Wróbla kat nie odpalił 🙂
Jak już wszystkie motocykle robiły brum brum – ruszyliśmy w górę. Mieliśmy do pokonania jeden całkiem stromy podjazd, ale do podjechania. Myśleliśmy, że poprzednie deszcze wsiąkły i pójdzie jak zawsze – dwója i gazu od chuja. No nie poszło. Podjazd to był miks liści, otoczaków, żwiru i gliny – wszystko jeszcze mokre. Nawet z solidnym rozpędem pipka. Skończyło się wpychaniem, ciągnięciem – no i glebami 🙂 Wykończeni, ale chyba zadowoleni pojechaliśmy dalej. Częściowo wracaliśmy śladem, którym jechaliśmy już wcześniej więc miało był urokliwie i raczej przyjemnie na samą końcówkę. No i nie było. Gdzieś po drodze Wróbla kat postanowił popsuć akumulator – pewnie oberwała się cela. Kaplica, Kaput, nic. Szybka narada – Wróbel i Dawid zostają, reszta ciśnie do samochodów i ktoś ma obrócić z akumulatorem dla Wróbla. Po drodze, u mnie już zapala się rezerwa, mało tego łapie nas deszcz. Jesteśmy mokrzy, a trzeba jeszcze wrócić 🙂 Szybka zlewka wachy z GSa – trochę jak tankowanie w locie myśliwców z mlecznej krowy 😉 Morale < 0, Leszek i ja jedziemy. Pada. Dojeżdżamy do chłopaków, wracamy, jesteśmy wykończeni. Pada 🙂 U gospodarza bierzemy prysznic – Morale > 0 🙂 Z tej części nie mamy zdjęć.
Do busów, na przyczepy i w drogę!

Film z wyjazdu!

Podsumowując wyjazd: Piękne widoki, piękne tereny, ludzie spoko, ceny ok. Liznęliśmy dopiero troszkę Rumunii, a wiemy, że bankowo wrócimy tam jeszcze nie raz ;)Chcesz jechać z nami?