Tym razem relacja okiem i piórem Krzysztofa! 🙂
Trip rozpoczęliśmy w Macedoni, nad jeziorem Ohrydzkim. Wspinając się na wyżyny logistyki i życiowego pragmatyzmu, połowa zaranych z domu bambetli poszła w p… – jak np. ciuchy przeciwdeszczowe. Bo w Albanii przecież nie pada 🙂
Niezależnie od minimalizmu w bagażu, kolorowe ciuchy nduro muszą być. Czort z ochroną, super wychodzą na zdjęciach 🙂 Robert zdecydował się na ubranie w kolorach, które maskują go przed rybami (nigdy nie pojmę dlaczego wędkarze noszą camo), więc za karę ma mniej zdjęć.
Produktplejsment deliktnie ukryty w tle najzajebistrzego motocykla dualsporowego. Wiem coś o tym, w koncu leżałem pod takim samym nie raz 🙂
To że nasza piątka urodziwych młodzeńców znalazła się w Albani (no dobra, może nie do końca młodzieńców i nie do końca urodziwych – ale dramaturgia opisu ma swoja wymagania) zawdzięczamy Adwenczur Klab.W ramach utożsamiania się okleiłem moto urokliwymi nalepkami (przy okazji maskując obdarcia z poprzednich wyjazdów) – a że wiało, trzeba było skombinować przycisk do papieru. Wiało mocno, więc na wszelki wypadek skombinowaliśmy tych przycisków kilka.
Adwenczurowcy w trakcie posiłku. W czasie wyjazdu pochłoneliśmy ławicę makreli i z pół pokaźniego tuńczyka. Za stół służy paka transita. Ta sama paka słuzyła nam za schronienie, gdy z Szafą postanowilismy stawić czoła przyrodzie i spać na zewnątrz. Bo w Albanii przecież nie pada 🙂 Szło nam nawet nieźle, do czasu gdy deszcz o 4 nad ranem sprawił że ze starosłowańskim okrzykiem bojowym “spierd…my!” dobilismy się do Piotra na rzeczoną pakę.
Pakowanie…
… jeszcze trochę pakowania…
… i ostatnie optymalizacje.
O czym mysli Szafa parząc na landszafta w tle, wie tylko Szafa. Tak czy inaczej…
… wreszcie w drogę! Jako że uważam się za wschodzącą gwiazdę adv enduro (chociaż nic na tonie wskazuje) rwę się do czynu – na wszelki wypadek poprawiając pampersa, na myśl o kamulcach, bezdrożach i tym ile razy będę leżał pod Huską na tym wyjeździe. Gang Albanii on the rocks! Ruszamy. cdn.
Na pierwszy popas połączony z gotowaniem pedofila… tzn. lizofila… tzn. liofilizatu zatrzymalismy się w okolicy bazy NATO. Połączenie tej informacji z widokiem budynków w tle wzbudziła w mojej promilitarnej duszy niepokój że to bardziej poligon niż baza.Żując risotto z warzywami łypałem okiem czy zza horyznotu nie wyłoni się smigłowiec szturmowy. Zamiast tego wyłoniły się kury. Potem gromada dzieci. Potem z 7 dorosłych Albańczyków. A potem ta menażeria znikneła gdzieś w na oko 4-osobowej terenówce. Cuda w tej Albani.
Tak wygląda szczęśliwy konsument liofilizatu. Niesamowite ile radości głodnemu człowiekowi może dać garść wysuszonego na wiór żarcia:)
Moja dzielna towarzyszka na wyprawie. Chylę czoła przed inżynierami, którzy zbudowali to cudo. Ma charakterek, ale odnoszę wrażenie że jeżeli jej nie preszkadzam, jest w stanie wjechać prawie wszędzie.
Miłe trudnego początki, czyli szuterki. W Albani w zasadzie niewiele było płaskiego terenu. Zawsze było albo z górki albo pod górke. Na ogół po kamulcach 🙂
Piotr hasający Huską po łące… fajnie mieć 190cm bez kapelusza i skilla. Ja mam nieustannie wrażenie że motocykl mam w sam raz, tylko nogi za krótkie 😛
Chłopaki popierniczają rączym kłusem
Zamiatając ochoczo tyłem popylalismy sobie przez lasy i wioski, kontemplując sielankowe otoczenie wszystkimi zmysłami. Moją uwagę przykuł ślad zapachowy. Czy to właśnie koledzy nazywają “zapachem pieczonego błota?” Zachodziłem tylko w głowę skąd w tym albańskim błocie pobrzmiewa nuta polskiej mielonki… z czymś jeszcze.
Kilka kilometrów dalej moje wątpliwości zostały rozwiane. Tak, to była polska mielonka 🙂 KTM Marcina chcąc złapać cug, wypalił w krzywo zamocowanym bagażu pokaźną dziurę…
… doprowadzając do eksplozji konserwy i grillując kilka innych produktów. Dla nas to było podwójne doświadczenie, zarówno dotyczące sposobu mocowania bagażu na wertepach jak i kulinarne. Grzanki z pieczywa chrupkigo zrobione na wydechu Wingsa i prazone w ten sam sposób orzechy laskowe smakują przednio. Mielonki niestety nie dalo się odratować
Wspomniałem o dziwnej nucie mącącej zapach pieczonej konserwy. Okazał się nią stopiony kierunkowskaz. Zastanawiam się w kontekście konsumpcji tych ocalałych z pożogi resztek ile mam w sobie teraz z KTMa?
Kiedy już Marcin ogarnął swój zwęglony mandżur, popiliśmy pachnące spalinami grzanki łykiem wody i ruszyliśy w dalszą drogę, kierując się w stronę mitycznych górskich jeziorek… taką o to żwiróweczką. Początkowo próbowałem panować nad sytuacją, ale to był ten moment kiedy sytuacja postanowiła zapanować nade mną. Ostatecznie nucąc “Lot walkirii” Wagnera przestałem wisieć na kierze, odkręciłem manetkę i szwedzko-austriacka dziunia poszła jak dzik w żołędzie. Udało się dotelepać bez gleby, co było nowym doświadczeniem w mojej krótkiej aczkolwiek dynamicznie rozwijającej się karierze adwenturzysty 🙂 Ale nie nie, nie tramy nadziei, przygody tego dnia się nie skończyły…
Kilometr i 2 litry potu dalej dla odmiany stresstest bagażu postawnowił wykonać KTM Szafy. Ponieważ dobry inkwizytor nie powtarzaa dwa razy tego samego numeru, tym razem przypalanie zostało zastapione łamaniem kołem. Zachodzimy w głowę jakim cudem zassało bagaż za wydechy w kierunku “protiwpałożnym” do ruchu koła, ale Albania to kraina cudów. Tak czy inaczej status na tamtą chwilę był taki, że jeden został bez żarcia a dwóch bez dachu nad głową. Trza było ratować sytuację. Ja w podobneje sytuacji dzwonię po śmigłowiec ratunkowy, ale Marcin i Piotr używają kluczy do czegoś więcej niż dociążania motocykla. Skutkiem tego, po godzinie grzebania, rozebraniu tłumików i wypiciu dwóch piw udało się feralną torbę, wkręconą niczym kot w chłodnicę, wyratować. I co najlepsze, okazało się że nowiutki namiot nie ucierpiał. Chłopaki mieli pod czym spać, a w nocy był 1 stopień na jeziorkach Lurre…
Nie wiem dlaczego ale patrząc na zdjęcie oczyma wyobraźni widzę nie tłumik a pocisk armtani. Szafa – delegat Bundeswehry na Polskę, wyjątkowo w wersji cywilnej. Wczoraj Norwegia, dzisiaj Albania, jutro cały świat!
Ponieważ akcja ratunkowa namiotu wymagała zdemontowania połowy Kata, przy okazji przeprowadziliśmy badanie diagnostyczne. Na szczęście dla właściciela okazalo się że tłumik Szafy spełnia normy emisji spalin EURO 666.
Radując się mnogościa atrakcji po drodze, w koncu dokulalismy się do celu. Jakaż była moja radość, w dali ujrzałem nie tylko urokliwe jeziorko, ale również trzy Albanki. A ich jedynym męskim (chyba) towarzystwem był osiołek. Pomny obietnic Wróbla że wszystkie Albanki są slicznie, w te pędy pognałem moim warczącym białym rumakiem się przywitać. Niestety, z bliska okazało się dziewczyny mają w sumie ze 180cm wzrostu i z tyleż lat. W folderze reklamującym wycieczkę było obiecane coś innego! No chyba że zaplątała się kartka z Tajlandii 🙂 Na zdjęciu niżej adwenczur SPA
Albanki wraz z osiołkiem obładowanym drewnem podpieprzonym z parku narodowego udały się w sobie wiadomym kierunku, zatem tradycyjnie pozostaliśmy w swoim towarzystwie. Wieczór upłynał nam na śpiewaniu przy ognisku harcerskich piosenek i popijaniu zielonej herbaty. Na zdjęciu harcmistrz Szafa i herbata.
Piotr pełniący rolę oberharcmistrza ogarniał na wyjeździe pirotechnikę. Nie wiem czy to doświadczenie czy przyczepiony do Huski Rotopax, ale co wieczór ogień płonął szybko i niezawodnie 🙂
Ostatni raz kartofle z ogniska jadłem, kiedy jeszcze w TV były dwa programy (włączony i wyłączony). Tu, wysoko w górach Albanii, smakowały wyśmienicie.
Refleksja z wyjazdu: fotograf powinien być czołowym zapierdalaczem. A że byłem najwolniejszy, to większość fajnych miejsc już widziałem gdy pozostali dawno je minęli 🙂 Tu się przynajmniej Piotr załapał. Tak czy inaczej chylę czoła przed cierpliwością fotografowanych, którzy z cierpliwością godną lepszej sprawy dawali się zawrócić
Rotopax zawsze na propsie
Na twarzach organizatorów odmalowuje się rozterka… bo sa dwie wiadomości, dobra i zła. Dobra jest taka że mamy fajnego tracka na jutro, zła taka że spora część trasy przebiega pod wodą, bo znienacka ktoś postanowił zrobić po trasie sztuczne jezioro.
Robert ciałem z nami, duchem gdzieś wśród pstrągów i jesiotrów…
“Chwila dla debila” czyli zwyczajowe zdjęcie w barwach klubowych i naturalnych pozach
Sekcja KTMa w pełnej krasie. Sekcja Husqvarna obserwuje te szczenięce zabawy z właściwą klasie premium dystyngowaną rezerwą 😉