Jak to się stało, że pojechaliśmy na UA, to nie wiem do końca. Piotras w pewnym momencie coś tam wspomniał, że jedziemy i w ogóle – mówię: zapisujcie mnie – myślałem: przecież jeszcze pół roku, wszystko się ogarnie. Coś tam o jakimś Wojtku z forum FAT wspomniał, coś o jakichś połoninach, o długim weekendzie drapiąc się po górkach, piwku za 1zł – wspominał tak o kilku rzeczach raz na jakiś czas i w końcu okazało się, że miejscówki porezerwowane, urlopy rozpisane, motocykle przygotowane i ludzie umówieni 🙂
No to zaczynamy. Plan był prosty: ruszamy w czwartek z rana, jedna ekipa z Gdańska, jedna z Poznania, jedna z Wrześni. Wieczorem docieramy pod granicę z UA i nocujemy po Polskiej stronie zrzucając motocykle. Rano ogień na granicę i dalej dojazdówka terenowa do naszej bazy noclegowej na dwa dni. Piątek po dojazdach mieliśmy wieczorkiem wdrapać się na Pikuj, w sobotę połoniny i niedziela powrót lajtowym dojazdem do Polski i wieczorkiem mieliśmy wylądować na chacie. Jak wyszło? Zobaczycie 😉
1/
Godzina 8:00, Wróbel zgarnia mnie i mój motór, dalej lecimy po Przemka też w Poznaniu i już w trójkę ciśniemy do Łodzi po Krzysztofa. Dalej już tylko pogoń za kilometrami do granicy z UA.
Droga mijała nam dość dobrze, humory dopisywały, turbina w turanie ochoczo gwizdała, telefon z roboty dzwonił co 5 minut l), restauracja pod złotymi łukami zaliczona, zasadniczo wszystko git. Pół drogi jak się potem okazało razem z Wróblem zastanawialiśmy się nad tym jak to się wszystko uda. Do kupy zebrało się razem 14 osób. Część z tego znaliśmy, część nie. Czy wszyscy dadzą radę? Czy nie będzie tarć pomiędzy ludźmi? nikt się nie obrazi? 😉 Się okaże.
Na hacjendę dojechaliśmy jakoś wieczorem – mogła być już jakaś 21:00. Wszyscy już byli, ognisko płonęło, piwko w bagażniku – mogłoby się wydawać, że kurde jest pięknie. Mogłoby. Gdyby nie to, że hacjendus właścicielus pospolitus oznajmił nam, że podobno nie potwierdziliśmy rezerwacji i w sumie nie ma dla nas 15 miejsc, tylko 10. Najpierw się śmiałem, ale w sumie to ja musiałem spać w turanie.. Nawet się wyspałem 😉
2/
Dzień drugi zaczął się o 7:00 szybkim śniadaniem, co tam kto sobie zakupił – podobno ktoś nawet zrobił jajecznicę, ale było tyle wiary, że nie ogarnąłem co się rano działo 😉 Pakowanie gratów, pompowanie opon, ostatnie dociągnięcia, zdjęcie półgrupowe – i dzida na granicę!
Niżej na zdjęciu jedyne duże motóry na tym wyjeździe. Czuliśmy się z Wróblem jak rodzice dużej zgrai szczeniaczków 😀
Zaraz za granicą zaczynam rozglądać się za walutą. Wszędzie jakieś budki i budeczki, ale wygląda to bardziej na jakieś miasteczko z czasów apokalipsy. Kupujemy Hrywny u gościa na parkingu, tankujemy, kupujemy coś do picia. Michał postanowił dokręcić koło w swojej husce, ale okazało się, że standardowy klucz z zestawu narzędzi najnormalniej w świecie się pogiął i urwał 🙂 Solidny! Znowu Ktm musi ratować narzędziami 😀
Wszystko ogarnięte, ruszamy dalej. Szutry, szuterki, łąki, laski, błotka – motocykle żyją mocno. Grupa się dociera i.. mocno rozciąga. Tutaj mamy sporo zamieszania związanego z tym, że tylko Wojtek zna drogę, a tempo jazdy w ekipie jest różne. Później łapaliśmy na mapie cel danego dnia/odcinka i już każdy z nawigacją wiedział gdzie ma jechać. To było później, na razie było trochę przygód, postojów, grupa musiała się rozjeździć.
Zaczynają się piękne widoki, ale to nic w porównaniu z tym co było dnia następnego!
Tutaj poniżej rzadkie zdjęcie młodego dzika w naturalnym środowisku 😉 Byłą sesja zdjęciowa, Leszek i Grzechu zostali nieco w tyle. My zrobiliśmy postój, czekamy na nich – jedzie Leszek, zacisnął hamulec z tyłu, a tam wszędzie wilgotna śliska trawa, był drift, nie było szkód. Grzechu jechał szybciej 🙂 zatrzymał się gdzieś w połowie całej grupy, cudem ominął resztę. Jak się okazało, Lechu nauczył się czegoś, Grzechu nie bardzo 😀 Próbował nas zabić jeszcze ze dwa razy.. 🙂
Na zdjeciu widać też, że prawa ręka coś boli – palec wybity, wieczorem była dłoń wielkości arbuza. Grzechu jechał dzielnie do końca!
W tym miejscu należy wkleić pewnego gifa, z pewnym podpisem!
“Kiedy śmigacie ekipą szuterkami, a za zakrętem pojawia się wielki podjazd”
Następnego zdjęcia i miny Wróbla nie muszę tłumaczyć 😉
Dalej Wojtek dał nam wybór – albo jedziemy jakimiś szutrami, albo na brody na rzeczkach. Siedzę cicho, nic nie mówię, szturcham Wróbla żeby też palił fajkę i nic nie mówił. JEST, większością głosów jedziemy się potaplać w wodzie 😀 Okazało się, że strach miał tylko wielkie oczy. Trochę wody i śliskie otoczaki, ot co 🙂 No to w drogę!
Loża 😀
Po brodach, które chyba wszystkim się podobały i nie były takie straszne – najgłębiej pewnie do kolana dla stojącej osoby, ruszyliśmy szutrami i wiejskimi drogami do sklepu trochę odpocząć i uzupełnić płyny. Przed sklepem byliśmy lokalną atrakcją. Pojawili się ludzie chcący sprzedać nam gorzałkę i mleko, podobno też żony, ale tego nie słyszałem 😉
Były też lokalne środki transportu offem.
Dalej czekały na nas szutry i leśne ścieżki. Czasem troszkę błota, czasem kałuże, a czasem łąka, która wyglądała na normalną łąkę, ale zasysała pod samo kolano 😀 Trooochę czasu tam spędziliśmy, nie powiem, że nie 🙂
Nagrodą były takie widoki jak poniżej, a potem jeszcze więcej błota 😉 Tutaj trochę się podzieliliśmy. Ja z częścią ekipy pocisnąłem ścieżkami gdzieś przed siebie, dobrze się jechało to jechałem, w lusterku zawsze ktoś był, więc cisnęliśmy dalej. Problemem było to, że nie znałem drogi – co dla mnie nie było istotne na tamten moment 😀 Po jakimś czasie okazało się, że reszta widocznie jedzie jakąś inną drogą. No to polecieliśmy do miejscowości w której mieliśmy zjeść obiad.
Tak, oto on! OBIAD, wyczekiwany przez wszystkich obiad. Złożyliśmy zamówienie, nie wiem jak Pani to wszystko sobie zapisała, ale na końcu nic się nie zgadzało 😀 No nic, tak widocznie miało być. Na żarcie czekaliśmy długo, no i nie wiem czy wróciłbym tam jeszcze. Może zamówiliśmy nie to co trzeba było.. Czort wie. Były też dzieci – nie nasze, ale wszystkie reagowały na imię Miszka 😉
Po minach można wyczuć, że było albo chujowo, albo męcząco 😀
Po obiadku, pocisnęliśmy na szybki sklep i dalej już lokalnymi drogami do naszej bazy wypadowej na obiadokolację i nocleg. Najpierw była faza “zrzucania” ciuchów motocyklowych i picie pierwszego, bądź drugiego piwka. Rozmowy, śmiechy, wspominki wcześniejszego błota i trudów żywota endurzysty 😀 Oglądaliśmy motocykle, wymienialiśmy się spostrzeżeniami w miarę ilości wypijanego alkoholu dyskusja schodziła na wyższy poziom abstrakcji 😀 Przenieśliśmy się na obiadokolację, tam też trochę posiedzieliśmy. Jedzenia było dużo i było przepyszne! A po kolacji.. 🙂
Siedzieliśmy tam na oko kilka flaszek, niech to robi za wyznacznik czasu 🙂 Mam jeszcze kilka zdjęć, ale wiecie – co na UA zostaje na UA 😀
3/
“Kto rano wstaje, ten nie czuje się dobrze” – takie starożytne przysłowie towarzyszyło nam w sobotni poranek.
Ten dzień był długi. Wstaliśmy odrobinę przytłoczeni zeszłonocną wspaniałością balii 🙂 Podano nam śniadanie po królewsku! z tego co pamiętam, była zupa, jakieś jajka z boczkiem i coś słodkiego na deser! Uraczeni, w stanie się pakować i jechać – spakowaliśmy się i ruszyliśmy. Zaaanim jednak to się stało, część poranka minęła nam pod znakiem ogarniania podziału grupy i trasy. Opcje mieliśmy dwie: Trasa po połoninach i częściowo po górkach – niby ta trudniejsza, druga trasa nieco łatwiejsza – czyli podjazd na Wielki Wierch od drugiej strony. Ostatecznie wyszło na to, że podzieliliśmy się mniej więcej pół na pół. Wojtek miał pocisnąć łatwiejszą trasą z grupą nr 1, a nam wytłumaczył szlaki, dał mapę i życzyliśmy sobie szybkiego zobaczenia na Wielkim Wierchu. Początek drogi, czyli jakiś krótki dojazd robiliśmy jeszcze tak czy inaczej wspólnie – żeby zrobić zakupy w mieścinie.
Szybkie zabiegi kosmetyczne przed wyjazdem
I w tym miasteczku właśnie, w którym robiliśmy zakupy rozpoczął się problem techniczny NR1, ponieważ jednemu z szydzących z naszych podeszłych wiekiem Katów, posiadaczowi nowiutkiej Husqvarny 701 rozszczelniła się chłodnica i wyciekł właściwie cały płyn 🙂 Adwenczur Klab nie takie kłopoty rozwiązywał, więc standardowo – szukamy uszczelniacza i kupujemy trochę wody. Problem z Uszczelniaczem był taki, że instrukcja była cała po Ukraińsku i ni chuja nie wiadomo było jakie dać proporcje. Zadziałało, więc wychodzi na to, że Ukraiński znamy w stopniu komunikatywnym ;P
Niewiele później w interkomach rozlega się kolejne: “Huston, mamy problem”. Tym razem Gilera Młodego prawdopodobnie się zatarła – kompletny brak kompresji. Niestety dla niego i Piotrasa wycieczka się skończyła zanim zdążyła się rozpocząć. Linka i holowanie na bazę. Piotras od razu jak dotarli na miejsce pojechał do PL po busa, żeby zwieźć motocykl do domu z naszej bazy. Okazało się nieco później, że Gilera miała towarzystwo w klubie niesprawnych motocykli, ale o tym za chwilę 😉
Dzielimy się już faktycznie i każdy sypie w swoją stronę. Na naszej trasie w pierwszej kolejności fajny górski kamienisty podjazd. Dalej pojawiają się pierwsze przełęcze, zielone po horyzont widoki. Jest przyjemnie j jest pięknie. Zgodnie z informacjami od Wojtka, mijamy pierwsze punkty orientacyjne i ciśniemy dalej. Robimy dużo zdjęć i zatrzymujemy się żeby nasycić oczy i pamięć tymi widokami, bezcennymi widokami.
Tak jak wspominałem, zatrzymujemy się podziwiać widoki 😀
Na trasie było kilka wymagających podjazdów, było sporo dróg z koleinami, trochę szybkich szutrów, a nawet trawers wąską ścieżką na zboczu. Wszystko raczej w ramach strefy komfortu – przynajmniej mojego 😉 Na WIelkim Wierchu mogliśmy też podglądać ludzi na paralotniach – krajobraz mieli bajeczny. Ciekawe jakie widoki z góry, skoro te z naszego poziomu były już powalające. Plan mieliśmy jeszcze trochę powłóczyć się po graniach i drogach, ale zaczęliśmy odczuwać pewien dyskomfort. Był to ciepły weekend i na ścieżkach pojawiło się trochę ludzi, którzy zapewne nie przybyli tam słuchać leo vince’a. Postanowiliśmy zawinąć się “na dół” i dokończyć dzień na jakimś szutrze czy też błocie. Najpierw musieliśmy jednak zatankować. Pierwsza stacja jaka nam się napatoczyła była po lewej stronie drogi, na zakręcie w prawo. Nic nie jechało, linii widać nie było, a na stacji policja. Mówię do Wróbla: “Ty, a tu można skręcać w ogóle?”, słyszę w interkomie odpowiedź: “łe tam, siedzą w samochodzie”. No i się okazało, że nie wolno tam skręcać w lewo 😉 Pierwsze podejście do negocjacji – Panowie proponują nam 100€ za głowę. Było nas 9 osób recydywistów, więc dawało to pokaźną kwotę. Użyte zostały więc argumenty: “Ni chuja” i uśmiech nr 5. Co dziwne podziałało i skończyło się na 70€ za wszystkich 😀 No nic, tankujemy i w drogę. Acha! Jeszcze na stacji, postanowiliśmy, że w ramach wyjeżdżenia się do końca, jedziemy na Pikuj 🙂 Szybkie zakupy wody i piwka, zahaczyliśmy o bazę i w drogę!
Pikuj zebrał swoje żniwo.
Zaczęło się od podjazdów w lesie i nie było to nic niezwykłego, ot bardziej strome górki. Czasem piach, czasem ziemia, czasem glina. Jechaliśmy. Później zaczęło się robić ciekawiej – pojawiła się płynąca drogą woda i trochę, a nawet sporo toczących się przy odkręcaniu gazu otoczaków. Przyczepność -1, więc stosowaliśmy sprawdzoną metodę – dwója i gazu od chuja. Do pewnego momentu szło dobrze. Były pojedyncze gleby, trochę stresów, trochę radości, ale jakoś brnęliśmy do góry. Niestety pod koniec góry zaczęło się robić dość ciężko, ale ze względu na fizyczne zmęczenie. Trochę za dużo wpychania motocykli 🙂 Gdzieś po tym wszystkim pojawił się problem techniczny nr 3. W jednym z katów 690 zdechło sprzęgło. Ni chuja nie łapało. W połowie podjazdu 🙂 Wymyśliliśmy, że może się ugotowało i jak ostygnie to pojedzie, aaale nie pojechało. Kierownik postanowił zaobozować przy motocyklu, a my dzida na Pikuj – tak czy inaczej musieliśmy wracać tą samą drogą. Dalej poszło już nieco lepiej, nie licząc kilku połamanych klamek. Z tymi klamkami to taka historia, że jeszcze rano śmialiśmy się “no no, te łamane klamki z turatecha za 200€ to na co komu? złamał ktoś kiedyś klamkę?” No i złamaliśmy, chyba ze dwie 😉 Także karma działa, wszystko jest potwierdzone. Chociaż zapasowa klamka jest nadal tańsza niż te łamane, a w sumie najgłośniej śmiałem się ja i klamki nie złamałem.. To może karmy nie ma? Ustalmy, że jest – tak dla bezpieczeństwa. Na sam szczyt Pikuja dojechaliśmy z Michałem, Wróblem i Wojtkiem. Leszek, Przemek i Krzychu zabrali się za zdjęci przed ostatnim finałowym podjazdem. Na górze piweczko, chwila zadumy i pora się zbierać na dół. Zjeżdżając uświadomiłem sobie, że zapomniałem wrzucić w manatki jakiegoś polara, albo czegoś, a zaczęło się robić zimno.. Także, w drogę brygada! Powoli kulając się na dół dotarliśmy do 690 bez sprzęgła. Szybko przekazali nam wiadomość, że ni chuja nie pomógł sposób ze studzeniem 😀 Wiadomo, że się tego spodziewaliśmy, ale łatwiej było jechać w górę z myślą, że może zadziała 😉 Linka, holowanie. Była to trochę droga przez mękę bo Marcin nie do końca wiedział jak być holowanym i miał nieco “za niskie zawieszenie” żeby pomagać sobie nogami w newralgicznych momentach.. Skończyło się na tym, że Wojtek wsiadł na 690, Wróbel go holował, ja trochę podjeżdżałem i odpalałem Wojtka XRkę i dojeżdżałem do kata i zmiana. Potem trochę mi się znudziło, więc wziąłem Marcina na motocykl i zawiozłem na bazę. Jadąc na dół spotkałem chłopaków – Wróbel wiózł Wojtka w górę do pozostawionej 690, bo byli odstawić XRkę. Wywiązał się nawet krótki dialog: “siema, po ile wozisz?” “po dychę, a Ty?” “ja po piętnastaka” 😀
Za chwilę chłopaki wrócili do bazy – Wróbel podparł się nogą przy niepewnej sytuacji wioząc jeszcze Wojtka i coś nie kolano nie ogarnęło. Ból, opuchlizna, Szafa wsiadaj na kata i jedź po 690 z Wojtkiem. To pojechałem. Wszystko poszło pięknie, tylko na ostatnim brodzie trochę szarpnąłem i Wojtek przymusowo się wykąpał 🙁
Mokrzy, zmęczeni jak psy, wpadliśmy na kolację 🙂 POTEM była gorąca kąpiel jak w poprzednim dniu 🙂 No i piliśmy, tak jakoś wyszło.. 🙂
4/
– Hej Niedziela, opowiedzieć Ci fraszkę?
– Dawaj
– Niedziela, Niedziela, Ty chuju.
Tak właśnie było. Plan był prosty: ruszamy rano, wracamy szuterkiem albo asfaltem (czyli w sumie też szutrem) na granicę, pakujemy się i dzida do domku. To na tyle z planu. No może udało nam się wstać chociaż. Wyjechać też się udało i to na tyle 😉 dosłownie kilometr od noclegu złapana guma. Słońce nas nie oszczędza, zmieniamy. Przy zmienianiu chyba łyżką przyszczypnęliśmy dętkę. Słońce nie przestaje. Zmieniamy kolejny raz. Minęły ze 2h, może mniej – jedziemy. Na granicy, spotykamy Polaków na quadach. Gaworzymy, gaworzymy, a nagle jakieś poruszenie – celniczka mówi tak “albo 100€ za osobę, albo czekacie 3h”. Quadowcy wybrali, że czekają i ni chuja nie płacą. Pod nosem mruczeli “jeszcze będzie wypierdalać z tego okienka pinda jedna, dzwonię do naczelnika” – nie odbierał. Więc czekaliśmy, byliśmy za nimi w kolejce. Dalej wszystko szło już prawie pięknie. My w kraju, chłodno, w maku byliśmy 🙂 no powrót bajka, tylko trochę się opóźniliśmy.. ale co tam 🙂 I wtedy padła turbina w turanie.. Prędkość maksymalna 90km/h. Pod większe górki – redukcja praktycznie do pierwszego biegu.. Dobrze, że 1.9tdi zamienia się w sdi bez turbiny i w ogóle pozwala jechać. W domu byłem o 5:15. Na 8 do roboty.
Teraz już rozumiecie, dlaczego ta fraszka na początku 🙂
Było minęło, na UA wrócimy bankowo!